Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

jowi, który zjawił się natychmiast, rzucił w zwykły sobie sposób krótki rozkaz:
— Konie zaprzęgać!
Lokaj zniknął za drzwiami, Klotylda porwała się z kanapki.
— Jedziesz! — z żalem zawołała.
Ironia i złośliwość, które wrzały w niej przed chwilą, znikły bez śladu; czuła już tylko, że mąż jej odjedzie i cały jej plan dnia szczęśliwie z nim spędzonego pierzchnie.
— Muszę — obojętnie odpowiedział Zygmunt.
— Dokąd? — zapytała znowu i ramionami objąć go próbowała, ale on twarzą zwracając się ku oknu po paru sekundach milczenia odpowiedział:
— Do Korczyna!
Zbladła i znieruchomiała.
— Zygmusiu...
Głos jej był teraz cichy, zdławiony.
— Que veux-tu, chère enfant?
— Ty tam nie pojedziesz, Zygmusiu...
Szybko zwrócił się ku niej i z głębokim zdziwieniem zapytał:
— Dlaczego?
— Dlatego... — zaczęła — dlatego...
I nie dokończyła. Strwożyła się, czy też ogarnął ją wstyd.
— Dawno nie odwiedzałem stryja i mam do niego interes. Czy chciałabyś, abym zerwał stosunki z moim stryjem?
— O, nie, nie! — z wybuchem zawołała — niech Bóg broni, abym wnosiła niezgodę do rodziny, w którą weszłam!
— Czegóż więc sobie życzysz?
Bladła i rumieniła się na przemian. Nie mogła, nie chciała być zupełnie szczerą. Duma i skromność usta jej zamykały. Wreszcie z płaczem prawie wybuchnęła:
— Więc przynajmniej weź mię z sobą!
— I to jest niepodobnym — perswadował. — Wiesz dobrze