Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

Coś dziwnie pocieszonego i roztkliwionego mignęło w ponurych źrenicach pana Benedykta; jednak surowo brwi zmarszczył.
— Cóż? może za to, żem w twoją dudkę zagrał o tym panku mówiąc, raczysz mi winy moje przebaczać?
Witold w dłoniach swoich ręce jego trzymając powtórzył:
— Pocałuj mię, mój ojcze...
Na bladawym, smutnie przed nim pochylonym czole syna złożył pocałunek szorstki, ale długi. Uśmiech, niewesoły jednak, gorzki raczej, pod długim wąsem mu przebiegł.
— Gorącą masz głowę — zauważył.
Ale tej krótkiej dwuznacznej uwagi Witold może i nie dosłyszał. Ze słowami, które ojciec jego u końca wieczerzy wymówił, i z pocałunkiem ojcowskim wróciła mu cała żywość i wesołość. Pochwycił wpół Martę, która do kredensowej szafy kompot i resztę wina chowała, i kilka razy obrócił ją w kółko, potem przy wtórze śmiechu, łajania i kaszlania starej panny przyskoczył do stojącej u okna Justyny.
— Wiesz, Justynko — pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzając prędko i z błyskającymi oczami mówił — ten Kirło to pasożyt, pieczeniarz, błazen, czciciel złotego cielca, hipopotaurus, mastodont, przedpotopowe zwierzę! Gdybym mógł, tobym takich ludzi jedną ręką brał tak... za włosy, a drugą za gardło i — trrraf! karki bym im skręcał!
Justyna parsknęła śmiechem.
— Zrób to naprzód z kurczęciem — zawołała — a wtedy uwierzę, że mógłbyś zrobić z Kirłą!
— Jak ojca kocham! — srożył się jeszcze student. — Bo to, widzisz, zakała świata! Gdyby nie tacy, jak on, świat by już był daleko... daleko... A nam o to przecież idzie... ty nie masz może pojęcia, jak nam o to idzie... o idee... o ludzką wolność, godność... W ogień bym za to wskoczył, rodzonego ojca mógł bym się wy...