Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

noru, po co żyję i chleb na tym świecie jem! Wieczna niedola!
Jednak po lekarza posyłać potrzeba nie zaszła. Benedykt po kilku minutach w pokoju żony spędzonych do swego gabinetu wszedł i już brał za czapkę, aby udać się w pole, gdy przez drzwi otwarte w drugim pokoju zobaczył syna.
— Witold! — zawołał — pięknieś postąpił! Zirytowałeś matkę, która teraz przez ciebie choruje. Czy do waszych teorii i idei należy także sprzeczanie się z babami i sprowadzanie im nerwowych ataków?
— Szło mi o siostrę — cichszym niż zwykle głosem wymówił młody człowiek z krzesła powoli wstając i książkę, którą przerzucał, kładnąc na stole.
Benedykt próg rozdzielający dwa pokoje przestąpił.
— Matka miała zupełną rację — zaczął. — Leoni po zebraniach i weselach chłopskich ciągać nie trzeba. Nie rozumiem nawet, skąd ci do głowy przyszło sielankowymi swoimi pomysłami matkę męczyć?
Witold milczał. Ręce w tył założył, powieki miał spuszczone i usta szczelnie zamknięte.
— Cemuż nie odpowiadasz? — rzucił Benedykt, którego milczenie syna drażniło.
Nie zaraz i z widoczną niechęcią syn odpowiedział:
— Myślałem o tym, ojcze, dlaczego mnie nigdy, ani w dzieciństwie, ani kiedym dorósł, sielanek tych nie wzbraniałeś, owszem... owszem... nieraz mię sam zachęcałeś do nich?
— Facecja! czy masz mię za ostatniego głupca, abym miał chłopca w puchach chować i na obłokach kołysać! Ale Leonia jest dziewczyną, a co chłopcu idzie na zdrowie, dziewczynie może zaszkodzić. Ty pewno i z tym się nie zgadzasz? co?
Witold milczał. W twarzy jego po raz pierwszy Benedykt spostrzegł coś na kształt zaciętości, silne postanowienie wytrwania w milczeniu zdradzającej.