Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/092

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż? — wymówił — czy nie uważasz mnie nawet godnym rozmowy z sobą?
Nie podnosząc powiek młody człowiek odpowiedział:
— Pozwól mi, ojcze, milczeć, i tym sposobem nie ranić ciebie i siebie...
— Nie ranić! — powtórzył Benedykt. — Masz słuszność! Nie nowych ran spodziewałem się od ciebie, ale może zagojenia tych... które...
Ręką machnął.
— Ale — dodał — to już na świecie tak! Przeciw komu Pan Bóg, przeciw temu i wszyscy święci! Niech jeszcze i to!...
Porywczym ruchem czapkę na głowę włożył i wyszedł; Witold zaś stał długo na miejscu, w ziemię wpatrzony, do krwi prawie wargę sobie przygryzając, ale gdy pod gankiem tętent konia usłyszał, szybko do okna podszedł i nie opuścił go dopóty, dopóki odjeżdżający ojciec na drodze długim szlakiem ciągnącej się za bramą z oczu mu nie zniknął. Niespokojny, nad czymś namyślający się, z czymś wewnętrznie walczący, chodził czas jakiś po pustej sali jadalnej, aż przeszedł sień i salon, u drzwi matczynego buduaru stanął i na ich klamce rękę położył. Stał tak chwilę w nieśmiałej i wahającej się postawie, potem cichutko drzwi otworzył, ale zaledwie głowa jego ukazała się w przyciemnionym pokoju, gdy nagle wszystkie, prócz pani Emilii, znajdujące się w nim osoby obydwoma rękami ku niemu machać zaczęły. Przed chwilą właśnie chora uspokoiła się nieco, i zdawać się mogło, że zadrzemała. Ujrzawszy zaglądającego do pokoju Witolda Marta, Teresa, Leonia i panna służąca w najgłębszym milczeniu i z najwyższym przerażeniem ramionami ku niemu zamachały. Miało to znaczyć, aby co prędzej odszedł i spoczynku chorej nie przerywał. Odszedł, a w kilka minut potem widać go było z fuzją na ramieniu, z czarnym Marsem i książką wyglądającą z kieszeni surduta idącego w kierunku Olszynki.
Nigdy jeszcze nie widywano Benedykta tak ponurym