młodego człowieka. Milczał. Benedykt trochę podejrzliwie, a trochę wstydliwie na niego spojrzał.
— Cóż? zrobisz to, o co cię proszę? — grubiej już nieco zagadnął.
— Nie, mój ojcze... boli mię to bardzo... ale nie... — stłumionym głosem odpowiedział Witold.
— Dlaczego? Raczże mi przynajmniej wytłumaczyć...
— Pozwól mi, ojcze, milczeć!
— Znowu! — krzyknął Benedykt, i twarz jego od włosów do szyi zalała się szkarłatem. Chciał coś mówić, długo jednak nie mógł, aż ze stukiem krzesło, na którym siedział, odsuwając zawołał:
— Dobrze. Milczmy obaj. Chcesz mi być obcym? Zamykasz się przede mną jak przed wrogiem? Dobrze. Bądźże łaskaw uważać mię od tego czasu za swego znajomego, który tym tylko różni się od wszystkich innych, że weźmiesz po nim sukcesję!
Tym razem Witold, bardzo blady, drżał cały, a z oczu sypały się mu iskry. Uczynił zrazu ruch taki, jakby miał za odchodzącym ojcem poskoczyć i z ust rzucić w zamian otrzymanej obelgi grad gorzkich wyrzutów. Ale nie uczynił tego. Było w nim coś, co nakazywało mu powściągać się i raczej wszystko znosić, niż stargać do reszty łączący go z ojcem węzeł. Upadł tylko na krzesło, w obie dłonie wziął czoło i zawołał:
— Okropność! okropność! Porozumieć się nie podobna! Błędne koło!
Łatwiej zapewne porozumieć by się mogli, gdyby obadwaj nie byli krewcy i wybuchliwi; gdyby nade wszystko nieustanne rozjątrzenie, w którym od lat dwudziestu kilku żył ojciec, nie przeszło drogą odziedziczenia i niejako zaszczepienia w krew i nerwy syna. W krwi i nerwach obydwóch gorzkim warem płynęły z jednej strony przebyte, a z drugiej widziane i odczute niezmierne cierpienia.
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.