Nic na niebie ani na ziemi nie przeszkadzało szerokiemu rozleganiu się pieśni śpiewanych na łodziach i czółnach, nic ich nie mąciło; woda je srebrnie od szklistej powierzchni odbijała, echa podwajały i nieść zdawały się w dal coraz dalszą; lekkie wiatry pogodnej nocy latały po szczytach boru, który czasem szumiał z cicha, jakby w głębinach jego spoczywające duchy wskrzesały i długimi westchnieniami lub cichymi śmiechy niegdyś im znanym, kochanym pieśniom wtórzyły.
Na wysokiej górze pod starymi lipami siedząca para ludzi patrzała i słuchała. Oczarował ją oddech przeszłości własnej i niewłasnej; melodia świateł i tonów we dwie kamienne figury zaklęła. To że byli żywymi ludźmi, poznać można było tylko z ich oczu ścigających szlaki blasków, które za łodziami to powstawały, to znikały; z ruchu ręki Anzelma machinalnie głaszczącej psa u nóg mu leżącego i z głośnego, coraz głośniejszego oddechu Marty. Łodzie zaś dosięgły już stojącej pod księżycem kolumny światła i nad zanurzoną w wodzie ognistą jej kulą w chwilowym milczeniu przepływały jedna za drugą, ciemne, ciche, lekkie jak widma. Za kolumną i księżycem, tam gdzie rzeka wspaniałym ruchem za ścianę boru skręcała, samotny głos męski śpiewać zaczął:
Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różany kwiat...
— To Janek śpiewa... — rzekł Anzelm.
— Pamięta pan, jakeśmy kiedyś tę piosenkę razem śpiewali?... — zapytała kobieta.
— A ja i nie słyszałem już później takiego ślicznego głosu, jaki był podtenczas u pani...
Zatrząsła głową:
— Tak, tak to było!
Od skrętu rzeki dochodziły słowa:
Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną...