— Ludzkich... na ciebie, ojcze!
Benedykt oczami błysnął.
— Na mnie, cóż? Czy kogo na drodze zrabowałem albo czyje dziecko na śniadanie zjadłem?
— Na wszystko cię błagam, ojcze — zawołał Witold — porzuć ten ton drwiący i rozjątrzony, z jakim przemawiasz, ilekroć pewnych stron życia, dla mnie nad życie droższych, dotykamy!... Młody jestem, to prawda... lecz cóżem winien temu, że natura zamiast serca nie włożyła mi w piersi busoli z igłą zwróconą ku drodze użycia, zysków i... świetnej kariery.
Wzrok Benedykta przemknął po leżącym na biurku liście Dominika, jakby go ku niemu ostatnie wyrazy syna pociągnęły.
— No, dobrze — zaczął -— czyż ja kiedy tego pragnąłem, czyż wymagam od ciebie, abyś bił pokłony złotym cielcom? Czego chcesz?
— Dla siebie, ojcze, nic nie chcę, dla ludzi... wiele!
— Androny! — krzyknął Benedykt i żywo podnosząc się z fotelu, z płomieniem w oczach, z brwią namarszczoną mówił, a raczej wołał dalej: — Wiem, gdzie byłeś! domyślam się, co ci tam nagadali! Skarżą się, że dobro ich zagrabiłem, że ich ze skóry obdzieram, prawda?
— Tak, ojcze!
— Czekajże więc!
Z tymi słowami ku szafie się rzucił, spory zwój papierów z niej wyjął i do biurka wracając, mówił:
— Popatrz i przeczytaj! Musisz popatrzeć i przeczytać! Musisz przekonać się, że ten kawał ziemi, o który mi oni proces wytoczyli, do Korczyna zawsze należał... Musisz zawstydzić się za posądzenie, że twój ojciec kogokolwiek okradać chce... Do tego jeszcze nie doszedłem... Nie! Jakimkolwiek jestem, do tego jeszcze nie doszedłem... Musisz zawstydzić się!...
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.