Gdy plan Korczyna na biurku rozkładał, wielkie ręce jego drżały, ale hamując się długo po planie palcem wodził, ze starych dokumentów wyjątki czytał, mówił, dowodził. Potem prostując się i wzrok na syna podnosząc zapytał:
— Cóż? wstydzisz się teraz? a?
— Nie, ojcze! — odparł Witold.
— Jakto? nie przekonałem cię?
— I wprzódy przekonany byłem, że myśl nawet o przywłaszczeniu sobie cudzej własności przejść ci, mój ojcze, przez głowę nie mogła...
— Więc cóż? więc o co chodzi? więc czyjaż w tej sprawie wina?
Witold ręce w tył założył i śmiałymi oczami pałający wzrok ojca spotykając odpowiedział:
— Twoja, ojcze!
— Facecja! — wybuchnął Benedykt. — Oni, jak tabaka w rogu ciemni, wierzą każdemu pokątnemu doradcy, który z nich sobie trzodę dojnych krów chce uczynić; oni na każdym kroku wyrządzają mi psoty i szkody...
— Przebacz, ojcze — przerwał Witold — dlaczego oni ciemni jak w rogu? dlaczego chciwością pożerani? dlaczego nieprzyjaźni?... Czy niczyjej, niczyjej winy w tym nie ma, tylko ich jednych?
Czy treść tych zapytań, czy szczególny dźwięk głosu syna tak uderzyły Benedykta, że umilkł, z ciężkim westchnieniem rzucił się na fotel i wahającym się głosem przemówił:
— Dlaczego? dlaczego? Ha! gdybyż to można było wszystkie czarne mary i ciężkie plagi życia zapytywać: skąd? za co? dlaczego?
— My je zapytujemy — podchwycił Witold — tak, mój ojcze, całą siłą umysłów i serc naszych zapytujemy, a one czasem nam odpowiadają! Ta, o której teraz mówimy, odpowiada: „Zrodziły mię omamienia i nienawiści wieków; zagłada moja w świetle i w miłości...“
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.