Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

gody i szczęśliwego rozmarzenia okrywał jej śniade czoło i napełniał oczy, że Kirłowa z uwagą popatrzała na nią i szyję jej obejmując do ucha szepnęła:
— Domyślasz się, z czym przyjechałam... i wszystkie chmurki na suche lasy od ciebie frunęły! Cieszę się... o, jak cieszę się! Tak szczerze pragnę twego szczęścia i jeszcze czyjegoś... czyjegoś!
Justyna nie odpowiedziała nic, tylko filuterny uśmiech przemknął jej po ustach i w źrenicach.
— A teraz, dzieci! — ku swojej gromadce zwróciła się Kirłowa — ruszajcie do ogrodu! Nim ja z panem Benedyktem i Justynką rozmówię się, popatrzcie sobie na śliczny korczyński ogród. Tylko cicho, grzecznie, nie hałasować, bo to by pani Benedyktowej przykrość zrobić mogło!
Chłopcy ruszyli się zaraz, Rózia małą Bronię za rękę wzięła chcąc i ją uprowadzić. Ale dziecko przerażone oczy ku siostrze zwracając obu już piąstkami spódnicę matczyną pochwyciło.
— Ja tu... ja z mamą! — z koralowych ustek wydobyła się prośba żałosna.
Kirłowa ramionami wzruszyła.
— Niech już zostaje... co z tym czarnym rozczochrańcem robić? Zresztą, takie to jeszcze małe i głupie, że wszystko przy nim mówić można. Nic nie zrozumie i nic nie powtórzy najpewniej!
Gromadka z najstarszą Marynią na czele ku ogrodowi ruszyła. Przez salon przechodzili wszyscy na palcach, bo zamknięte drzwi od pokojów pani Emilii sprawiały na nich rodzaj groźnego i uroczystego wrażenia. Witold, który dnia tego po raz pierwszy młodziutką przyjaciółkę swoją zobaczył, do ogrodu też za nią pobiegł. Zygmunt niedbale ręce w tył założywszy powoli, sztywnie po pustym salonie przechadzać się zaczął.
W gabinecie Benedykta Kirłowa przy stole, na którym le-