cej naprzeciw krzyża, odmalowało się zadowolenie, przerażenie, a nadewszystko ciekawość.
— Idzie, idzie! — szepnęły kobiety... Śpiew się przybliżał.
— Kowalowa, czy co? — szepnęła żona Piotra.
— Ale! Nikt tak nie śpiewa, tylko ona — szepnęła Szymonowa.
Na szczycie małego wzgórza pokazała się postać kobieca. Szybko idąc, dalej swą pieśń śpiewała. Nagle zamilkła. Spostrzegła ognisko i, jak w ziemię wryta, stanęła. Była jeszcze młoda i silna. Fartuch, dwoma rogami do pasa przytwierdzony, napełniony miała mnóstwem kwitnących ziół. Oprócz tego na ramionach niosła snop roślin taki wielki, że całą pierś i część twarzy jej okrywał.
— Aa! — rzekła — co wy tu takiego robicie, ludzie? czarownicę na ogień łapiecie?
W gromadce panowało grobowe milczenie. Wszyscy powyciągali szyje — i oczy, jak ostre żądła, w tę kobietę utopili. Ona tymczasem zapytała znowu:
— Cóż? czy już przychodziła?
Z gromadki ozwał się poważny głos Piotra:
— Albo nie wiesz, że która pierwsza przejdzie około ognia, ta jest czarownicą?
— A jakżebym tego nie wiedziała, — odparła kobieta, — wiem. I któraż pierwsza przeszła?
Piotr Dziurdzia i Jakób Szyszka odpowiedzieli:
— Ty!!
— Ja? — wymówiła kobieta, i opuściła ramiona, tak że żółte dziewanny i białe krwawniki rozsypały się po trawie. — Ja! — powtórzyła i załamała ręce. Ale wnet zdziwienie minęło i głośno śmiać się zaczęła.
— Ja, ja? — wołała wśród śmiechu, — ja czarownica? Oj, ludzie, coście wy wymyślili? czyście wy zgłupieli? Czy wam się pomieszało w głowach? Tfu, taką brzydką
Strona:Eliza Orzeszkowa - Czarownica.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.