Rozalka Stefanowa, sławna złośnica, której mąż znosić nie mógł, bo go wiecznie biła lub przez niego bitą była, krzyczała i złodziejów przeklinała.
Zasmucony głos Piotrowej przebił się przez wrzaskliwe zawodzenia Rozalki:
— Żeby tam nie wiem co, — rzekła — ja będę wiedziała, kto to ukradł.
Zwróciła się do Piotra:
— Pietrek, idź do Maciejowej, spytaj się, może ona wie co takiego, żeby tego złodzieja wykryć.
Piotr ani jednem słowem nie sprzeciwił się temu żądaniu; wstał, na głowę czapkę baranią nałożył i z chaty wyszedł.
Wieczór był jesienny i chmurny. Zdala już widać było kuźnię, buchającą czerwonem światłem. W tem świetle pięknie przedstawiała się postać młodego kowala, który jeszcze nie przestał pracować. Pracował żwawo i wesoło. Uderzając młotem, przyśpiewywał sobie, albo niby do tańca wykrzykiwał: „Hu! ha!“ — Piotr, z zadowoleniem na tę raźną pracę popatrzywszy, uszedł jeszcze ze dwadzieścia kroków i wszedł do chaty kowala.
Izba tam była takaż prawie, jak u Piotra: obszerna, czysta; tylko spostrzegać się w niej dawały pewne wymysły, jakich za dziadów i pradziadów nie bywało. Wymysły te wprowadził Michał.
Prócz stołów i ław, stały tam trzy drewniane krzesła; u sporych okien zieleniało w doniczkach kilka roślin; na małej szafce z dwiema szybkami połyskiwał blaszany samowar.
Według zwyczaju stara Maciejowa siedziała przy piecu i przędła, Pietrusia nosiła po izbie dziecko, usypiając je kołysaniem i śpiewaniem.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił Piotr kobiety.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Czarownica.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.