nek i tysiącznik, macierzanka i dziewanna, ślaz i mięta. Udzielała ich z wielką chęcią to na febrę, to na ból głowy lub na inne dolegliwości. Lekarką naprawdę nie była, nie mówiła, że zna się na chorobach, a tak tylko, po domowemu, kiedy niekiedy suszonych ziół ludziom dawała. Inna brałaby za to len, jaja, płótno, kury i Bóg wie co jeszcze. Ona — nic. Gdy która z kobiet przyniosła jej przez wdzięczność cokolwiek w fartuchu lub pod chustką, mówiła:
— Nie chcę, nie trzeba, ja nie lekarka żadna. Ja tylko z życzliwości, co wiem, że mnie i moim dzieciom pomaga, to i wam daję.
I była ludziom życzliwą istotnie.
Bywało, gdy przez wieś idzie, a jaką biedną kobiecinę albo znędzniałe dziecko zobaczy, staje, rozpytuje się: — „A co to? A gdzie boli? a może to ze zgryzoty jakiej? a jaka to zgryzota?“ — i jakie ziółko albo inny sposób na biedę ludzką doradzi i dalej w swoją drogę idzie.
Stara babka, słysząc ciągle, że ludzie do niej po radę przychodzą, zaniepokoiła się czegoś i na wnuczkę gderać zaczęła: — Będziesz ty podziękowanie miała, jeszcze cię kiedy czarownicą okrzyczą!
Pietrusia zamyśliła się.
— Ot, widzicie, babulu, mnie się zdaje, że kiedy mnie samej Pan Bóg dał szczęście, to ja ten świat kochać powinnam. Wszystko, co jest na świecie, lubię — i ludzi wszelkich, i każde żywe stworzenie.
Czworo już dzieci, z których najstarsze miało lat sześć, zdrowo i wesoło hodowało się w chacie kowala w porze