— Wiem, że tobie w dziadowskiej chacie życie nie słodkie. Ale cóż ja ci poradzić mogę?
Franka coś jej cichutko do ucha szeptać zaczęła.
— Nie dam, niema takiego ziela! — odpowiedziała Pietrusia, — a zresztą nikomu już w niczem doradzać nie będę.
Franka znowu płakać zaczęła.
Pietrusi widocznie żal się jej zrobiło.
— A kocha on ciebie? — zapytała.
— Bóg jeden wie, ale mnie się zdaje, że trochę kocha. Dwa lata już minęło, jak mnie Klemens pierwszy raz przy studni zaczepił. Od tej pory, gdzie zobaczy, to zaraz zaczepi; a dwa tygodnie temu z nikim w karczmie nie tańczył, tylko ze mną.
— To i dobrze, — zauważyła Pietrusia, — to znaczy, że kocha. Ale ojciec jemu z tobą żenić się nie pozwoli: syn gospodarski, bogaty i taki urodziwy.
— Z ojcem już łatwa sprawa; gdyby tylko on chciał: on u ojca prawe oko w głowie, — zajęczała Franka.
Pietrusia zamyśliła się. Gdyby Franka za Klemensa wyszła, byłoby to dla niej takiem samem szczęściem, jakiem dla niej było wyjście za Michała...
— Cóż robić? — rzekła. — Rady ci nie dam, bo nie mam, a i nikt na świecie ziela na kochanie nie zna... To nie febra, ani ból głowy.
Próżno Franka prosiła ją i zaklinała.
O zmroku już wracała od kowalowej, gdy wtem ktoś ją z za płota za spódnicę przytrzymał. Zlękła się tak, że aż krzyknęła, lecz w przechylonej nad płotem postaci poznała Rozalkę.
— A ty skąd, Franko? Od kowalki? Nie bój się, ja wszystko widzę! Co u kowalki słychać? Zioła warzy, ropuchy hoduje, czy z czartem rozmawia, hę?
Strona:Eliza Orzeszkowa - Czarownica.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.