Franka zrazu odpowiadać nie chciała i spróbowała iść dalej, lecz Rozalka za spódnicę ją przytrzymywała.
— Czego uciekasz? — mówiła — czy ci pilno do stryjowych kułaków i dziadowego łajania?
Franka została, a nie minęło i pół godziny, Stefanowa wyciągnęła z niej, po co chodziła do Pietrusi. Za nic tylko nie chciała uwierzyć, że kowalka France nie dała owego ziela...
— No, no! gadaj sobie, co chcesz, a już ja wiem swoje! — mówiła.
— Teraz — myślała, wracając do chaty — jeszcze nic nie powiem, dopiero jak u Piotra zrobi się bieda, kiedy Klemens z Franką koniecznie żenić się zażąda, a ojciec temu sprzeciwiać się będzie, przyjdę do nich i powiem, kto temu wszystkiemu winien.
Do chaty Piotra istotnie zajrzało nieszczęście, ale nie takie, jakiego się spodziewała Rozalka.
Klemens jeździł na dość odległą łąkę dla zebrania z niej skoszonej trawy. Nazajutrz, wróciwszy do domu, musiał włożyć kożuch, bo dreszcze go trzęsły; lecz dnia następnego poszedł z chłopcami wiejskimi ryby w stawie niewodem łowić. Zdjął na brzegu odzienie, po ramiona prawie wlazł w wodę i przez parę godzin pomagał ciągnąć niewód. Po tej wyprawie ciężko zachorował. Sroga jakaś gorączka urodziwego parobka, niby kosa trawę, podcięła.
Od dwu dni nie wstawał z tapczana. Pod kraciastą kołdrą leżał nieruchomy, nakształt kłody drzewa, z twarzą, ziejącą ogniem, wciąż jękliwym głosem matkę ku sobie przywołując.