gowej o kilkanaście kroków od trojga skupionych z sobą sań zaciemniała szamocąca się gromadka ludzi i wzniosły się krzyki i jęki straszne... Potem, gdy wielka fala wiatru rozsunęła na chwilę mgłę śnieżną, pokazała się droga, jak struna prosto wyciągająca się, — na tej drodze troje szybko posuwających się sań, na których siedzieli czterej chłopi...
Za nimi Pietrusia, żona Michała kowala, nieruchomą plamą czerniała na białej ziemi... Kijami połamali jej żebra, młodą twarz krwią zalali i zostawili na pustem polu, białemu śniegowi na podściółkę, czarnym krukom na strawę.
W sali sądowej gorąco od ścisku i świateł. Jeden z sędziów, w postawie pełnej powagi, donośnym głosem odczytuje cztery pytania, z których każde stosuje się do jednego z obwinionych, a zakończone ma być odpowiedzią bardzo krótką: Winien, lub nie winien.
— Winien! winien! winien! winien! — rozlega się cztery razy po sali.
Po krótkiej przerwie inny głos czyta wyrok: — „Piotr, Stefan, Szymon i Klemens Dziurdziowie skazani na pozbawienie wszelkich praw stanu, dziesięć lat ciężkich robót w kopalniach i dożywotnie osiedlenie w Syberyi“.
Stało się.
Skazani po jednemu ławę swoją opuszczać zaczęli... Przed nimi otworzyły się nizkie drzwi, za któremi widać było czarną ciemność bocznej sieni budynku. Ciężko stąpając, płacząc, z osłupiałym wzrokiem wchodzili w te drzwi — za ostatnim z nich zniknęli dwaj żołnierze. Nizkie drzwi zamknęły się zwolna, bez szelestu...