i tętentem nóg końskich zmieszany — ale dziedziniec pusty był i nie było w nim nic i nikogo, oprócz zdeptanych muraw, połamanych krzewów i kwiatów, błyszczących okruchów porozbijanych naczyń, kałuż rozlanego trunku i podnoszących się nad tem wszystkiem smrodliwych, ohydnych wyziewów.
Piękna dziewczyna z roztarganemi włosami i nabrzmiałą od płaczu twarzą rzuciła się ku matce, ręką na las wskazując.
— Mamciu! Oleś tam! I oni tam poszli! W ręce im wpadnie! zabiorą... może zabiją!...
Aleksander Awicz miał lat 25, budowę ciała kształtną i silną, wyraziste rysy twarzy i wśród smagłej cery ciemnego blondyna piękne, szafirowe oczy.
Przed rokiem wrócił ze stolicy państwa, gdzie ukończył jakieś nauki wyższe, do swej niedużej, lecz ładnie, pomiędzy las i jezioro rzuconej wsi rodzinnej, w której zamieszkał.
W rodzinie i szerokiej okolicy nazywano go wesołym Olesiem.
Słusznie go tak nazywano; bo i teraz nawet, gdy obóz powstańców opuścił, a w drodze, którą miał przed sobą, spotkać go mogły niebezpieczeństwa poważne, na twarzy jego, ocienionej daszkiem małej czapki, malowało się gorące, wezbrane mową obfitą i uśmiechem wesołym wybuchnąć gotowe życie.
Rad był, że pomyślnie i w porę spełnił włożone na niego zadanie; rad był z tego, co widział i sły-