Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/104

Ta strona została skorygowana.
—   94   —

chu wątpienia, które ostrzem strasznie bolącem przeszyło serce.
Życie nad gaszeniem wesołości młodzieńczej pracować zaczynało...
Ale już przybył tam, dokąd pomimo zadumy ciągle kierował konia i stanął u brzegu niedużej łączki leśnej. Nie jest ona tem mokrzadłem, które spodziewał się tu znaleźć. Gdzie tam! Sucha i kwiecista, iskrzy się od tysięcy żółtych jaskrów, a brzegiem jej biegną białe szlaki poziomkowego kwiecia. Wybiega też z niej w głąb lasu parę drożyn wąskich i cienistych.
Ze zniecierpliwieniem dłonią w czoło się uderzył. Głupstwo stało się kapitalne! źle pojechał! Odrazu pewno po opuszczeniu obozu zmylił drogę.
Rozgniewany na samego siebie zastanawiał się, rozglądał po horyzoncie. Jedna z dwóch dróg, do lasu z łączki wbiegających, bardziej od drugiej zwracała się w kierunku dworu. Wybrał ją i pojechał znowu wąskim pasem zielonym, pośród gałęzi drzew, które co chwilę obijały się mu o pierś i głowę, smagając boki jego konia. Rozłożyste, pełne wielkiego liścia ramiona grabów, klonów, dębów, zarzucały mu przed wzrokiem zasłony nieprzeniknione, tak, że niekiedy o parę kroków przed sobą nic widzieć nie mógł. Z dołu drogi za to z pomiędzy traw, które ją porastały, z pomiędzy przedzierających się przez gałęzie smug słonecznych uśmiechały się ku niemu poziomki dojrzałe, bujne, lśniące wilgotnym połyskiem jak krople czerwonej rosy.