że, gdy go wydawał, przemknęła mu przez głowę myśl o tamtych, jak ptaki chyżych. Ale już czasu na pośpiech nie było.
— Stoj! stoj! rozległo się i echami rozbiegło się po cichym, zielonym lesie. Ze wszechstron otoczony stanąć musiał.
Oficer pleczysty i nieco na swym ciężkim koniu przygarbiony ku najeżonej pikami grupie jeźdźców powoli nadjeżdżał.
Teraz setnik kozacki zapytywał.
— Kto wy takoj?
Czy brzmienie głosu, w którym obok srogości czuć było wzgardliwą drwinę, czy namiętne oczy południowca, w których błyskała iskra złowroga, — coś w tem człowieku i coś w tem pytaniu targnęło dumę pojmanego młodzieńca i dmuchnęło na żarzącą się w niem iskrę gniewu. Głosem spokojnym, lecz z okiem rozpłomienionem odpowiedział.
— Jestem człowiek!
Kozak z uśmiechem dzieląc sylaby wyrazów, zażartował.
— Cze-ła-wiek! nie małpa? Cha-ra-szo! Ale dokąd jedziecie?
— Przed siebie... w świat.
— W świat! Charaszo! Ale skąd?
— Ze świata.
Dwa odmienne typy, dwie rasy, dwie różne, lecz równe sobie młodzieńcze urody. U obu wzrastało, coraz goręcej kipiało to, co starzy latyni wyrazili w przysłowiu: homo homini lupus est. Oczy
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/110
Ta strona została skorygowana.
— 100 —