— Zabić mię — możecie, ale nie macie prawa lżyć mię przypuszczeniem, że mogę zostać — zdrajcą.
Czy złudzenie to było, czy rzeczywiście usłyszał, że kapitan roty pieszej, cicho pod najeżonym wąsem mruknął:
— Maładiec!
A na czarne oczy setnika kozackiego, zwolna ciemne powieki opadły i z ustami, których piękna linja wykrzywiła się w uśmiech niby drwiący, niby zmięszany, chyżego konia swego zawróciwszy, pomknął na nim szeroką drogą, ku nadciągającym wozom.
Na tę drogę wszedł również, z konia zsiadłszy, pleczysty kapitan i obok jeńca, przed żołnierzami, którzy dwa konie prowadzili postępując, wciąż ku niemu twarz obracał. Nie mówił nic, tylko co chwilę na niego spoglądał, odwracał się i znowu spoglądał; brwi i wąsy jego stawały się mniej najeżonemi, zarys ust mniej twardym...
I nie było wcale złudzeniem to, co z pod rudawych wąsów, cichym pomrukiem wyszło.
— Ach, bezumcy... miecztatieli... nieszczastnyia żertwy!...
Doszli do wyciągniętego na drodze taboru wozów. Kapitan oczyma po wozach powiódł i jeden z nich wskazał jeńcowi. Siedziało na nim paru żołnierzy.
Twarz swą grubą i rumianą, od upału spotniałą, nad jeńcem pochylając szepnął.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/112
Ta strona została skorygowana.
— 102 —