Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
—   107   —

rowów, czyniły niemożliwem jakiekolwiek formowanie się żołnierzy w szeregi lub oddziały; gibcy kozacy na chyżych swych koniach przeskakiwali rowy i usiłowali wdzierać się w gęstwiny, które stawiały opór i z których, co minutę, nowym grzmotem i z nowemi błyskawicami wypadał rój pocisków; ciała ludzkie, pociskami dosięgnięte, padały na rozmokłą ziemię grobli, na koła i brzegi wozów, pod kopyta rozszalałych koni, do wody, napełniającej rowy. Powietrze napełniło się wrzawą ludzką i zwierzęcą, gromami i grzmotami strzałów, kłębami prochowego dymu.
Wśród piekielnego tego zgiełku i zamętu, kapitan z wielką przytomnością i odwagą, głosem i ruchami, usiłował w tę dziwną walkę wlać ducha porządku i jedności. Ale potężny głos jego, wyrzucający z szerokiej piersi słowa komendy, zatapiał się we wrzawie, a formowane przez niego szeregi i oddziały, wnet chwiały się i rozpraszały, rażone z przodu i z tyłu, z za obu ścian zarośli, ukrywających wroga. Zziajany koń jego za wielki był i za ciężki do obracania się na przestrzeni wązkiej, wśród bezładnego ścisku ludzi i rzeczy. Parę razy tylne nogi jego ześliznęły się do rowu; parę razy stanął dębem przed nagle upadającym trupem końskim czy ludzkim. Po twarzy kapitana lały się strugi potu, w oczach świeciła rozpacz, kule, jak gwiżdżące pszczoły latały dokoła głowy jego i ramion. Jedna rozdarła mu rękaw mundura i drasnąć musiała ramię, lecz on nie zdawał się czuć tego ani spostrzegać; z szybkością, na jaką tylko liczne przesz-