Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/120

Ta strona została skorygowana.
—   110   —

rego uda krew ciekła i którego już wspinał, aby rów z powrotem na groblę przeskoczyć, gdy zuchwały rycerzyk w karmazynowej czapce zmierzył do niego, wystrzelił i — kozak, w pierś kulą ugodzony, spadł z konia, rozciągnął się u stóp zarośli. A w chwilę potem, tak krótką, że w niej powieka ludzka zaledwie mrugnąć by zdołała, z grobli na drugą stronę rowu przeleciała kula inna i utkwiła w czole rycerzyka, który padł także...
Wówczas Aleksander uczuł na twarzy gorący oddech konia, a tuż przy uchu jego zaszemrał ciężki szept kapitana.
Kto eto? Kto eto?
Stał na koniu, blady jak kreda i palcem na zabitego powstańca wskazując, z obłąkanemi prawie oczyma młodego jeńca zapytywał.
— Apolek? Razwie eto Apolek? Apolek?
Tak, Apolek.
Dwie piersi: oficera i jeńca szybko, z głuchemi jękami, dyszały.
— Karłowickij?
— Karłowicki.
Boh moj! krzyknął kapitan i był to krzyk przerażenia, bólu, nie wiedzieć jeszcze jakiego uczucia, ale które piersi rozrywało.
U stóp zarośli, u brzegu mętnie połyskującej wody, leżeli niedaleko siebie na zielonej trawie rozciągnięci, dwaj urodziwi młodzieńcy, jeden czerwonym, drugi czarnym pasem przepasani, jeden z rozdartą i skrwawioną odzieżą na piersi, drugi z czarną i sznurek krwi sączącą plamą pośród czo-