Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/124

Ta strona została skorygowana.
—   114   —

stowywała je dumnie i jakąś pieśń z nutą smetną, lecz wzbijającą się wysoko.
Przez małą, otwartą w oknie szybkę, powiał wiatr i zlekka poruszać mu zaczął na głowie ciemnopłowe włosy. Jakby ręka jakaś opuściła mu na głowę orzeźwiającą pieszczotę, jakby coś z zewnątrz na niego zawołało. Książka wypadła mu z ręki. Porwał się, prawie swawolnym ruchem dawnego Olesia na zydel wskoczył, przy oknie stanął, przez otwartą szybkę patrzeć zaczął. Patrzał na zawieszoną nad dalekim paskiem lasu twarz słońca, ogromną i jaskrawą, na szmat złotego pola, po którem na kształt czarnych kropel roiły się malutkie z oddalenia istotki i głęboka brózda cierpienia przerznęła mu czoło.
W tej chwili, w ogromnym zamku zazgrzytał klucz i z za drzwi nieco uchylonych, basowy głos męski zapytał.
Pazwalajetie?
Ze zdziwieniem więzień spojrzał na tego grzecznego gościa, który, przed wejściem do celi więziennej, o pozwolenie wejścia do niej prosił.
Był nim oficer dość wysoki, barczysty i ciężki, z twarzą grubą, choć dość kształtną, z czołem od rumianych policzków bielszem i rudawemi nad niem włosami. Srebrną, wązką taśmą, z zawieszonym na niej pałaszem, ukośną linją przepasywała mu piersi i plecy, okryte obcisłym mundurem.
Cela była ciasna; drzwi jej znajdowały się o kilka kroków od okna, u którego, z zydla zeskoczywszy, stał Awicz. Oficer zatrzymał się o krok