Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/130

Ta strona została skorygowana.
—   120   —

— Mój Piorun! myślałem, że zabity, albo że go męczą, głodzą... Dziękuję panu i za dobre dla niego chęci i za miłą o nim nowinę. Lubiłem... nie! kochałem to piękne, rozumne zwierzę, wogóle przepadam za końmi!
— To tak, jak ja! — zawołał oficer; od dzieciństwa za końmi przepadałem i choć my z nieboszczykiem ojcem w miasteczku mieszkali, to małym będąc, zawsze odnakoż choć szkapy jakiej dopadnę i lecę na niej na miasteczko, na złamanie karku, tylko że u nas w pieszych pułkach, oficerskie konie nietęgie! Ot ten pański... jak on nazywa się? Piorun? Dobrze, ja będę go tak nazywać... takie rozumne zwierzę przywyka do swego... jak to powiedzieć.
— Imienia!
Da! da! i jak na niego zawołać tym imionem, do którego przywykł, to głowę odwraca, albo jak dziecko za człowiekiem idzie. Ten pański Piorun, to krwi angliczańskiej koń, prawda?
— Półkrwi — odparł więzień.
— Takie czasem najlepsze.
Przez kilka minut rozmawiali o różnych rasach koni, ich przymiotach i przywarach. Ożywili się obaj. Więzień zaśmiał się raz głośno i wesoło; oficer zmienił się do niepoznania w tej poufałej gawędzie o przedmiocie wspólnie ulubionym. Zaczął już nawet z mniejszą niż przedtem trudnością mówić po polsku i, czasem zatrzymując się wśród mówienia, zapytywał: jak to powiedzieć?...
— Przepraszam pana, że zapytam, — zaczął