— Temu, kto przywykł, podjął Awicz, książka dawać może chwile szczęścia w nieszczęściu...
— Nu, to dobrze, że pan ją teraz masz!
Podniósł się ze stołka. Westchnął.
— Nie chce się iść! Niby to pan zamknięty siedzisz, a ja po wolnym świecie chodzę, a adnakoż może panu... jak to powiedzieć? może panu i nie gorzej niż mnie. Bo jaki to świat? Brzydki, podły świat... krew ludzka na nim się leje... ludzie jedni drugich nie nawidzą... I najgorsze to, że człowiek sam siebie nie rozumie i czasem sam na siebie chciałby plunąć... To i niechce się czasem po tym świecie chodzić!
Głębokie, gnębiące cierpienie rozlało się mu po twarzy.
— To przyjdź pan znowu kiedykolwiek, skoro ta moja nora tak się panu podobała, uprzejmie rzekł Awicz.
— Przyjdu... mnie można do pana przychodzić. Nikomu nie można, a mnie można...
— Dlaczegóż to?
Oficer zniżył głos.
— Plecy, widzisz pan, mam! Wot dlaczego.
— Jakto plecy? Co to?
— Wot takie plecy, co mnie od wszystkiego bronią... Mnie dlatego i po tem nieszczęściu w lesie zrotnawo komandirstwa nie zrzucili. Drugi by tak poleciał, że jejej! a mnie on bronił, przez to ja i do pana przychodzić mogę, kiedy tylko zechcę...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/133
Ta strona została skorygowana.
— 123 —