kichś swoich chęci czy zamiarów... I dziś właśnie powiedziała, że już się nie sprzeciwia, że ich z sobą zaręcza. Oficer znowu był zdziwiony.
— Wot kak! wprzódy nie zgadzała się, a teraz kiedy pan... zgubiony człowiek... zgodziła się. Nu, eto już takie... jak to powiedzieć... błagorodstwo, że człowiekowi, aż w głowie kręci się. Ale jakże to będzie? Czy pan myśli, że pana tak i puszczą stąd, bez żadnego nakazania? To być nie może. Ześlą pana gdzie gorzki pieprz rośnie i majątek pewno odbiorą...
Szczęśliwy uśmiech rozlał się po twarzy więźnia. Zniżonym nieco od rozmiarzenia głosem odpowiedział.
— Wiem o tem, ale i tego również pewien jestem, że narzeczona moja nie opuści mię ani w ubóstwie, ani na wygnaniu i że w każdej otchłani, wśród każdej burzy czy słoty życia będziemy razem i będziemy sobie nawzajem pomocą i zbawieniem.
Oficer stał przez chwilę, milcząc i w ziemię patrząc. Po białem jego czole przepływały powstające i znikające zmarszczki. Byłyż to fale, podnoszone przez myśli nowe, dziwne, w które wpatrywał się, które wyrozumieć usiłował? I może nietylko przez myśli. Wyraz rozmarzenia, okrywający twarz więźnia, i w jego oczy wstąpił. Odbiła się w nich jakaś nagle powstała tęsknota.
Ślicznie pan to powiedziałeś... wot poezja to prawdziwa... prawdziwa... i wiara w człowieka, którego lubisz...
A potem, z wybuchem zmieszanych uczuć przyjaźni i zazdrości.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/143
Ta strona została skorygowana.
— 133 —