przejście pomiędzy jakiemiś w pół rozwalonemi lepiankami i płotkami więźnia za sobą pociągając.
— Co to? Dokąd? Gdzie idziemy?
— Milcz! szepnął oficer i, jakkolwiek szept to był, zabrzmiał w nim twardy, niemal groźny rozkaz.
Ramieniem jak żelazną obręczą opasywał ramię więźnia.
Lepianki i płotki stawały się rzadsze, można było wśród zmroku dostrzedz ukazujące się za niemi pole.
Ramię Aleksandra, pomimo żelaznego uścisku oficera, drżeć zaczęło.
— Co to jest? Dokąd mnie prowadzisz? Co chcesz uczynić?
Nie odpowiadał i po minucie znaleźli się już za miasteczkiem.
Wieczór był dość późny i pomimo gwiazd usiewających niebo ciemny, bo szmaty chmur tułały się pod gwiazdami, gnane i rozganiane przez wiatr, którego prawie jesienne podmuchy zlekka szumiały po gładkiem polu.
Na wązkiej ścieżce, przerzynającej pole, tu i owdzie rosnącemi nad nią krzakami ocienionej, oficer zwolnił kroku i szeptem mówić zaczął:
— Ty nie wiesz, że tobie grozi śmierć... na szubienicy, albo katorga. Ja o tem dowiedział się i nie mógł przecież z rękoma założonemi czekać. Ja pojechał do twojej narzeczonej i my z nią wszystko ułożyli. Ty będziesz wolny...
— Wielki Boże! wykrzyknął Aleksander.
— C... c... c...icho! — zasyczał oficer i narzekać
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/165
Ta strona została skorygowana.
— 155 —