go węża, któryby miał barwę mieniącej się w blasku słońca łuski kasztana.
Zapracowała się p. Teresa, zaniedbała samą siebie i „straciła formę", lecz nie zdawało się to jej martwić ani zawstydzać, ani zrażać do bywania kiedy niekiedy w domach sąsiedzkich, do brania udziału w licznych nawet zebraniach towarzyskich. Był w niej pociąg do życia towarzyskiego; wesołą pomiędzy ludźmi bywała, mówną. Gdy z bryczuszki, w dwa małe koniki zaprzężonej przed domem sąsiadów wysiadłszy, krokiem swoim zamaszystym i stukającym, w sukni z jednej strony krótszej, z drugiej dłuższej, do pięknego, wykwintnego, ludnego salonu wchodziła, na ustach miała uśmiech szeroki, który rząd zębów, jak perły białych, odsłaniał, a na powitanie, ręce obecnych tak mocno w stwardniałych od pracy dłoniach ściskała, że niektórzy aż z bólu sykali. Na kanapie albo jakim paradnym fotelu ją posadzić, zupełnem było niepodobieństwem.
Wykręcała się od zaprosin, zawieruszała się pomiędzy towarzystwem, gdzie to tu, to ówdzie, słychać było jak całowała się z paniami, żartowała z panów, o różnych rzeczach i sprawach rozprawiała głosem, przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w stodole, więc zbyt donośnym i niekiedy wpadającym w tony tak grube, że trudno było zdala zrozumieć, czy to jest męskie albo niewieście mówienie.
Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na nią nie patrzał, miewała często czoło
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/179
Ta strona została skorygowana.
— 169 —