zmartwione, a oczy pełne zadumy, czy tęsknoty. Nieraz, gdy w gorące żniwa, po dniu na skwarze
słonecznym spędzonym, z pola do domu powracała, krok jej zamaszystość swą utracał i powolnym stawał się, zmęczonym, a wzrok ku górze podniesiony, błąkał się po obłokach, przez letni przedwieczerz malowanych i złoconych. Zbaczała nieco z drogi, wprost do małego dworku prowadzącej, wchodziła na łączkę przydrożną i tam, wśród mietlic rozczochranych i koniczyn kwitnących, siadała.
Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami białych pereł obwieszone, szczawie o potężnych, czerwonych kitach ogarniały ją i zasłaniały aż po szyję, tak że nad tą topielą puszystą i różnobarwną widać było tylko jej głowę z bujnym, ognistym warkoczem i z twarzą od znoju wilgotną. Lekkie wiatry przedwieczorne muskały wtedy tę twarz uznojoną, a przed oczyma, od zmęczenia przygasłemi, powstawała nad niedalekim lasem zorza wieczorna, złota i różowa. I patrzały wtedy oczy te na zawieszającą się pomiędzy niebem i ziemią zasłonę świetlną, patrzały, podziwiały, modliły się, wielbiły, aż poczynały nabierać od niej blasku, aż powracały od nich siła i radość życia, aż marzące, smutne, rozmodlone, zachwycone nad gęstwiną
mietlic, koniczyn i szczawiów — świeciły jak gwiazdy.
Zdarzało się również, że w noce zimowe, za domem białe od śniegu, w domu ciche od powszechnego uśpienia, ogarniały ją zadumy, do fal gorzkich, posępnie szemrzących podobne.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/180
Ta strona została skorygowana.
— 170 —