— Robaki moje, kwiatki, brylanty, pociechy, skarby moje!
Wśród licznych jej znajomych byli tacy, w których budziła szacunek lub podziw, i tacy, których bawiła albo nudziła, którzy też ją potrochu wyśmiewali. Dość powszechnie zresztą przyczepiano do niej nazwę Virago. Życie zaś inną jeszcze nazwą obdarzyć ją miało...
Tej wiosny, syn najstarszy p. Teresy, dwudziestoletni student, od paru lat w dalekiej stolicy przebywający, razem ze skowronkami do Leszczynki zleciał i już z powrotem nie leciał. Gdyby p. Teresa do powrotu go namawiała, nie usłuchałby pewnie, ale ona nie czyniła tego i raz go tylko, oburkliwie krótko zapytała:
— Cóż będzie, Julek? Nie pojedziesz?
— Nie, matuchno, — odpowiedział. Nie pojadę...
Czoło jej zbiegło się w dwie grube zmarszczki i przez chwilę stała ze wzrokiem w ziemię wbitym, posępna i zgnębiona. Potem jednak głowę podniosła i spokojnym głosem już rzekła:
— Ano! Cóż robić? Kiedy inaczej być nie może...
— Nie może, matuchno!
— Ja to i sama wiem. A kiedy inaczej być nie może, to i basta!
Do gospodarstwa odeszła. Ale kiedy z pękiem kluczy w ręku szła przez mały dziedziniec do świrna, w którym różne zapasy żywnościowe się mie-