zaczął, drobnego wąsika pokręcając, z głową pochyloną, zamyślony. Jednak pomimo zamyślenia, z pod drobnego wąsika ładnym tenorem zanucił. „Cicho, cicho, ktoś nadchodzi, serce mówi"... I urwał. Tonęła piosnka młodzieńcza w falach myśli, szumnie i tłumnie toczących się przez głowę.
Swawolnikiem był od dzieciństwa najmniejszego aż dotąd, ale małym to niebył bynajmniej.
Wzrost wprawdzie mierny miał, ale barki szerokie, w stosunku do wzrostu nawet za szerokie, co trochę krępym go czyniło; jednak z kształtów i ruchów biła mu taka rzeźkość i żywość, że zgrabnym się wydawał, a przedewszystkiem za doskonałe upostaciowanie zdrowia i siły mógł uchodzić. Po matce wziął czuprynę gęstą, ładny wykrój czoła i piękne, piwne błyszczące oczy, lecz na razowym chlebie macierzyńskim policzki mu nieco zanadto spulchniały, tak że okrągłe i rumiane, przypominały pyzatych aniołów, na obrazach niekiedy malowanych. Z twarzy jej ogień młodości gorącej, namiętnej, aż tryskać się zdawał.
Nie tak wyglądał, gdy w zimie minionej, całe szeregi nocy spędzał w trupiarni, gdzie blady od bezsenności z ciekawością namiętną badał na ciałach, które śmierć rozkładała, tajemnice ludzkiego życia. Ale teraz nie znać było na nim ani tych nocy pracowitych i ponurych, ani innych wrażliwych, które w izbie studenckiej, w obłokach tytuniowego dymu spędzał, na namiętnych sporach i rozprawach z tłumem kolegów. Teraz wszystkie prace, wszystkie przedmioty sporów i rozpraw, wszystkie dążenia i zamiary jak drobne świeczniki pogasały przed
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/189
Ta strona została skorygowana.
— 179 —