Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/196

Ta strona została skorygowana.
—   186   —

ku sobie pochylonemi i czołami w srogich namysłach, jak u starych ludzi zmarszczonemi, młoda zieloność liści powiewała i na zabój śpiewały ptaki.
Pani Teresa z izdebki swej wypadła, dwa „robaczki“ za drobne ręce nie prowadząc, ale ciągnąc.
— Niech dzieci grzeczne będą... bo do kąta iść każę i krzesłami pozastawiam! Proszę mi zaraz gdziekolwiek spokojnie usiąść i książeczkę z pieśniami czytać, a za mną teraz nie łazić... bo przepędzę... do kątów...
Wiedziały „robaczki", czy, jak je Julek nazywał, „bębenki“, że gdy matka takim tonem przemawiała żartów niema. Cichutko więc wysunęły się z domu i na wschodach małego ganku do drewnianego słupka przytulone nad książczyną drobne głowy pochyliły tak, że aż prawie zetknęły się z sobą ich ogorzałe czoła i zmięszały się włosy lniane i brunatne.
Książczyna, w okładce zszarzałej i zmiętej, antykiem była, starym dokumentem rodowym, w który z rozkoszą wczytywały się niegdyś oczy p. Teresy, gdy była dzieckiem, potem Julka w tejże porze życia, potem Janka i Olka. Spadała w dziedzictwie z matki na dzieci, z dzieci starszych na młodsze, była pierwszym drukiem, które oczy ich poznawały pierwszą opowieścią, która im do krwi i mózgu zatliwała iskrę przyszłego płomienia. Teraz na kolanach Brońci otwartą, pożółkłemi kartami odbijała na tle spłowiałej sukienczyny z różowego perkalu.