Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/203

Ta strona została skorygowana.
—   193   —

wstrzymała się, umilkła. Zawsze wstyd jakiś czy hardość niepokonana wstrzymywały ją od głośnego wspomnienia o przelanych kiedykolwiek łzach. Więc milcząc szła dalej i tylko myślała o tem, ile razy w dnie letnie albo i jesienne biegła tą drogą, wpadała do tego lasu i ku owym dębom dążyła, aby w gęstym cieniu ich listowia, ukryć dolę swoją i z nich wyciekające łzy. „Dwa gołębie wodę piły"... Mój Boże! ileż razy, gdy piosnka ta głosem kochanym śpiewana, przebrzmiała dla niej, wciąż jednak — brzmiąc dla innych, — jeden z gołębi wił się z bólu i płaczu na mchach szmaragdowych, u potężnych stóp czterech najstarszych w tym lesie dębów!
Teraz szła ku temu miejscu ucieczek swych od oczu i uszu ludzkich z myślą ukrycia w nich czegoś innego niż łzy i szlochania.
Weszli do lasu i gdy szybko szli naprzód, omijając pnie drzew i gęste sploty gałęzi przed sobą rozchylając, ogarniały ich miejscami ciemności grube, a miejscami, tam, gdzie rozstępowały się nieco drzewa, zmroki przezroczyste, zlekka przez gwiazdy rozświetlone i u dołu, przy samej ziemi, usiane drobnemi twarzami, które zdawały się patrzeć na gwiazdy. Były to anemony obficie i bujnie rozkwitłe, te narcyzy leśne, które nocami nawet odrzynają się od ciemności bielą śnieżystą. Dwa słowiki, to tu, to tam, odezwały się z kolei, ale krótkiemi nutami, które wnet milkły. Jakby próbowały tylko swych instrumentów muzycznych, jakby je nastrajały...