się trzykrotnie powtórzone, krótkie, lecz przenikliwe gwizdnięcie.
U stóp grubej, wysokiej ciemności, która przestrzeń pomiędzy czterema potężnemi dębami zawartą napełniała, zatrzymał się wóz dwukonny, wysoko czemś naładowany i ktoś wysmukły, zgrabny, sprężystym ruchem młodzieńczym z niego zeskoczywszy, w mgnieniu oka przed panią Teresą się znalazł.
— Pan Gustaw — szepnęła — pan sam?
— Naturalnie, że sam. To najbezpieczniej. Takiego Teleżuka, jak pani, nie mam.
W rękę ją na powitanie pocałował.
— Julek, do roboty! a! i Teleżuk jest! Tem lepiej! We trzech prędzej pójdzie!
We trzech! Zapewne! Bez pani Teresy rachował młodzieniec, z wozem naładowanym przybyły. Jeszcze tego świat nie widział, żeby ona gdy robota pilną była, sama lub wespół z innymi do niej się nie zabrała.
— Teleżuk! Ile rydli przyniosłeś?
— Cztery, pani.
— Ot, sprytny! wziął jeden i dla mnie.
Chłop spokojnie odpowiedział.
— Wiadomo.
I dźwignął z wozu grubą więź przedmiotów jakichś, szczelnie w coś owiniętych, które, gdy w silnych ramionach je podnosił, metalicznie i ostro szczęknęły.
Niedaleko stamtąd, za grubym pniem dębowym jakiś mały cień, przysiadłszy do ziemi, zaszeptał.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/205
Ta strona została skorygowana.
— 195 —