— Słyszysz, Olek?
A z za sąsiedniego pnia, szept inny, jak liść na wietrze drgający, odpowiedział:
— Sza... sza... szab... le!...
Było to tak, jakby dwa małe robaki po ostrych kończynach traw przepełzały i nie mogli tego usłyszeć ludzie, krzątający się około wozu, tembardziej, że w tejże chwili, kędyś blizko, jak zdrój z podziemia, wytrysnął z ciemności rozgłośny, pełny już teraz, śpiew słowika.
Cztery stare, najstarsze w lesie dęby splatały w górze liściaste gałęzie i była to jakby kaplica napełniona ciemnością, ze stropem gdzie niegdzie ucentkowanym złotemi oczyma gwiazd. Unosiła się nad tą ciemną kaplicą nieprzerwana pieśń słowicza, a na podłożu jej poruszały się sylwety czworga ludzi i kiedy niekiedy pobrzękiwał metal. Pobrzękiwania te, to dłuższe, to krótsze, to mniej, to więcej ostre zdawały się towarzyszyć słowiczej pieśni, tak jak akordy instrumentu muzycznego towarzyszą ludzkiemu śpiewowi. Czasem jeszcze wydawać się to mogło rozmową tonów podniebieskich, czystych, wolnych, wzlotnych, z przyziemnemi, ostremi, groźnemi zgrzytami.
Oku, we wnętrze tej kaplicy patrzącemu, trzeba było tylko oswoić się z ciemnością, aby rozpoznać robotę poruszających się w niej ludzi. Wykopywali doły, pogrążali w nie przedmioty z woza zdejmowane i nakrywali je warstwami ziemi, pełnej ziół i mchu. Widać było szerokie chwilami rozmachy ramion p. Teresy i silnie w jej rękach, uderzające o ziemię narzędzie pracy.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/206
Ta strona została skorygowana.
— 196 —