nych pni dębów, wyskoczyły dwa małe cienie ludzkie i rzuciwszy się ku sobie szybko, namiętnie zaszeptały:
— Teraz, Olek! Teraz, albo nigdy! Ziemia świeżo poruszona, odkopać łatwo...
— I rydle są...
— Widziałem, gdzie schował.
— I ja! i ja!
— Szabel nie można — za duże, ale pistolety...
— I kindżały...
— A jakże... Naboje do pistoletów też...
— Tylko, Olek, z całej siły kopać... z całej siły...
— Już ty mnie nie ucz, Janek, ja sam...
— Bo drugi raz już tak nie zdarzy się...
— Chodźmyż prędzej!
— Prędzej, prędzej!
Zniknęli w ciemnej kaplicy dębowej i nic już w lesie słychać nie było, oprócz dwu pieśni słowiczych, które tony i trele zachwycone, rozmarzone, romantyczne, to razem, to naprzemian rzucały pod świecące nad ciemnym, nad cichym lasem gwiazdy.
Ze wsi chłopskiej, do której dobry kawał drogi był z Leszczynki, a w której dziś robotników do pilnej jakiejś roboty gospodarskiej zamawiała p. Teresa biegła drożyną polną bez tchu prawie i cała potem oblana, bo ranek duszny był i upalny. Zdyszana, z policzkami gorąco zarumienionemi, ze