zach malowane, usta porównać można było do delikatnie zaróżowionego płatka róży, oczy pod złotemi rzęsami i długiemi, sennemi jakby powiekami, miały łagodny blask ciemnych szafirów i marzące spojrzenie wygnanego na ziemię anioła.
Gdy w ubożuchnej izdebce, bawialnią zwanej, stanęła, zdawać się mogło, że pomiędzy biało tynkowane i nieco zszarzałe jej ściany, pomiędzy stare, z żółtego drzewa sprzęty, na podłogę z grubych desek, pod sufit z ciężkich belek – anioł zleciał.
— Dzień dobry, mamusiu!
I pogarnęła się ku zgrubiałej, czerwonej, na grubą, szarą spódnicę opuszczonej ręce matczynej, którą jednak pani Teresa porywczym ruchem cofnęła.
— Nie całuj mię w rękę! Nie na czułości cię zawołałam! nie! Cóżeś się tak, ledwie wczoraj do domu powróciwszy, za królewnę zaraz przebrała? Sukienka najlepsza ze wszystkich, jakie masz, dla tego pewnie sprawiona, abyś ją rankami po mokrej trawie ciągała! I skąd u ciebie te błysczące srebrności się wzięły... ten pasek... te szpilki, coś ich sobie we włosy ponatykała... Ja ci ich nie dałam, sama pewno nie kupiłaś... aż oczy mię od nich bolą! Skąd je wzięłaś?
Gdy pani Teresa mówić zaczynała, rysy młodej dziewczyny na mgnienie oka zmąciły się i rozedrgały, a oczy ostro błysnęły. Ale było to tylko mgnienie oka, po którem z anielską łagodnością w głosie i uśmiechu odpowiedziała:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/212
Ta strona została skorygowana.
— 202 —