Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/215

Ta strona została skorygowana.
—   205   —

złośliwy uśmieszek, lecz zniknął natychmiast, gdy z jednostajną zawsze słodyczą mówić zaczęła.
— Ja, moja mamciu, do innego niż tu otoczenia, do innego spędzania czasu przywykłam... ja mam w sobie takie potrzeby, takie gusta... trochę subtelniejsze, wyższe... I czyż to moja wina, że jestem biedną dziewczyną...
Głowa p. Teresy, w sztywnej białej chuście tak nisko opadła, jakby ją kto z tyłu czaszki ku dołowi popchnął. To prawda. Cóż ona winna temu, że ojciec majątek roztrwonił, a matka pozwoliła nabrać tych potrzeb i gustów, które przy majątku, to jeszcze jako tako... choć zawsze... ale bez majątku.. Jezus Marja! A toż co? Co ty robisz, Inka? Ja gniewam się... daj mi pokój!
Bo Inka, po nagłem umilknięciu matki, głowę jej na pierś opadającą ujrzawszy, ruchem jak myśl szybkim ku niej poskoczyła i obu ramionami grubą kibić jej objąwszy, śliczną twarzyczkę swą do jej ramion, piersi, policzka przytulać i pocałunkami okrywać je zaczęła.
— Niech mamcia nie gniewa się, moja mamciu, niech się już mamcia na mnie nie gniewa! Szpilki te z włosów powyjmuję, pasek z siebie zdejmę... tylko sukni tej nie zdejmę, bo jak zbrudzi się, to Teleżukowa wypierze...
— Sama wypierzesz! groźnym jeszcze tonem burknęła p. Teresa, ale rozgniewany przedtem wyraz jej twarzy topniał, znikał.
— No dobrze, już, dobrze! Sama wypiorę! Alboż to raz prałam... sobie i nie sobie... Tylko już te-