Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/239

Ta strona została skorygowana.
—   229   —

mówił, albo w złej chwili, wykrzyczał ją i nawet pięść nie byle jaką na plecy jej opuścił.
Ale z dziećmi... O! to już było wcale co innego. To już był tajemniczy zdrój jakiś, z którego lały się mu na serce, więc też i z twarzy, z oczu, z ruchów i mowy wytryskiwały raźność, żywość, wesołość i często, dziwna w tym ciężkim, twardym chłopie, niewieścia czułość, skowrończa polotność i śpiewność.
Czworo ich miał; starsze już gęsi albo owce pasły, młodsze spódnicy matczynej jeszcze się trzymały; ale on wszystkie i starsze, i młodsze, po każdym powrocie od roboty, na rękach aż do niskiego sufitu podnosić i podrzucać musiał, a potem je sobie na kolanach, na ramionach sadzał i huśtał i przyśpiewywał im i gwarzył z niemi, a kiedy na kark, na grzbiet, na głowę niemal mu właziły, śmiał się tak głośno, że śmiech ten aż cały dworek napełniał odgłosem serdecznej, jak pierś chłopska, szerokiej radości. W niedzielę i święta za bramę dworku je wyprowadzał i na jakimś bliskim kawałku pastwiska, albo ugoru, można go było widzieć, jak leżał na wznak, wszystkie je na sobie mając, huśtał je na ramionach i nogach i gadał do nich, a czasem zrywał się i w poskokach, od których ziemia trząść się zdawała, uganiać się z nimi poczynał. Potem, kiedy oddalał się od dzieci, albo kiedy one się oddalały, wracały mu znowu do ciała ruchy leniwe, czy senliwe, do warg milczenie chętne, a do roztropnych oczu obojętność lub też posępność wejrzenia.