szliwych, gdy dwoje dzieci jego już w trumienkach z izby wyniesiono, skamieniał on do ostatka, mowę jakby utracił i oczy miał jak sowa we dnie, czerwone i nieprzytomne.
Potem ucichło wszystko; Teleżukowie w swojej widnej, obszernej izbie we dwoje już tylko pozostali i raz, gdy p. Teresa krzątała się dokoła łóżeczek Julka i Inki, których welon strasznej pani zlekka dotknął, do pokoiku, w którym się znajdowała, weszli. Świątecznie ubrani byli oboje i wyrazy twarzy mieli śwąteczne, uroczyste. Spojrzawszy na nich, p. Teresa pomyślała.
— Masz tobie! przyszli pewnie prosić, abym ich od służby uwolniła. Nie mogą pewno wytrzymać tu, gdzie ich nieszczęście takie...
A oni zbliżyli się, przed nią stanęli i oboje ruchem jednostajnym pokłonili się jej nizko, aż do stóp, tak, że prawie ziemi czołami dotknęli.
— Także pokłony! zawołała. Wiele już razy Teleżukowi mówiłam, aby nigdy...
Ale on, jakby słów jej nie słysząc, powoli, zgniecionym głosem mówić zaczął.
— My przyszli podziękować wam, pani, że nasze dzieci nie bez ratunku poumierali i że Nastka przy życiu została...
— Co tam! co tam!... z oczyma, które łzami nabiegły przerwać chciała, ale on jakby znowu jej nie słyszał.
— My przyszli powiedzieć, że my przy was do śmierci... jak psy ostaniem i dobra waszego, dzieci waszych... pani...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/242
Ta strona została skorygowana.
— 232 —