Nie dokończył, bo w piersi jękło mu coś straszliwie i głos w szlochu się załamał, a Nastka to już płaczem aż ryknęła i chciała znowu do stóp p. Teresy czołem przypaść, ale ona w pół ją schwyciła i w policzki wycałowała, a potem jego głowę obu rękami do siebie przyciągnęła i — także wycałowała.
— Biednieńkie wy moje! kochanieńkie! nieszczęśliwe! Dzieci tak potracić! Czy ja nie rozumiem...
O! jak rozumiała! Łzy jej zmięszały się ze łzami Nastki, bo on, Teleżuk nie płakał, tylko na twarzy postarzałej miał już tę maskę z zastygłego jakby przerażenia i cierpienia sklejoną, która pozostać miała na niej na zawsze.
Przed odejściem, rzekł jeszcze.
— My z wami, pani, do śmierci... i co tylko będzie trzeba... co tylko — skażete, zrobim...
Dotrzymali obietnicy. Zostali, wszystko, co trzeba było, robili, pomocnikami jej, wyręczycielami, doradzcami stali się, razem z nią dzieci jej hodowali. Byli całą jej służbą, innej nie miała i nie potrzebowała, a kto wie, czy pod ciężarem trosk swoich i twardej swej pracy nie ugięłaby się nieraz, gdyby nie oni... Dusza chłopska tak samo jak ze strony miłości rodzicielskiej, ukazała się była w tym wypadku bujnie i pięknie wyrosłą ze strony wdzięczności... Cóż dziwnego, że p. Teresa w kilka dni po odjeździe Julka, przyszła wieczorem do kuchni i naprzeciw Teleżuków za stołem siedzących, na ławie usiadła. Nastka, jak zwykle
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/243
Ta strona została skorygowana.
— 233 —