sząc, zawołała. Już my z Panasem ciągle o tem gadamy i gadamy... Co wam, pani, stało się? Toż wy dzieci swoje zawsze lubili, toż wy za niemi przepadali i świata nie widzieli, a teraz pozwolili, nie przeszkodzili synowi na zgubę iść! Takiego gołąbka miłego, takiego mołojczyka krasnego, wy z chaty swojej tam, gdzie strzelają i rąbią, wygnali...
I gadała, gadała w ferwor coraz większy wpadając, aż robotę z kolan na ziemię zrzuciła, aż porwała się z ławy, czegoś do pieca poleciała i znowu na ławę wróciła, ramionami rozmachując, lamentując, pani Teresie za zgubienie syna wyrzuty czyniąc. Znać było, że ona tego gołubczyka miłego, tego mołojczyka krasnego, nie na żarty sama lubiła. I nie dziw! wespół z matką hodowała go, strzegła, gdy był mały, a gdy dorósł przyjazdami jego ze szkół do domu, cieszyła się, nigdy inaczej, jak zdrobniałem imieniem go nie nazywając i z przekomarzania się z nią wesołego chłopca, z figlów, które jej płatał, do rozpuku się śmiejąc. Teraz za to płakała... Łzy, jak groch sypały się na twarz jej okrągłą, rumianą, na osłaniającą pierś szarą koszulę.
Pani Teresa, wyrzutów, czynionych jej przez czas jakiś w cierpliwem milczeniu słuchała, ale widać było, że siliła się na tę cierpliwość. I długo wytrzymać nie mogła. Musiała przecież tym ludziom dobrym, ale ciemnym, tym pomocnikom i przyjaciołom swoim kochanym, ale nic nie rozumiejącym, wytłómaczyć, wyjaśnić. O zgubę syna, o zgubę Julka ją obwiniali! Mogłaż pod ciężarem tego obwi-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/245
Ta strona została skorygowana.
— 235 —