wsząd kwiatów, ani zrywających się z pod stóp ich motyli, nie uczuwali grzęźnięcia stóp w pagórkach mrówczych, ani czerwonych szramów, któremi im jałowce i świerki znaczyły twarze i ręce.
Szli, szli, szli, głusi i ślepi, a jednak ze wszystkiemi siłami istot swych, skupionemi we wzroku i słuchu. Skupionemi i wytężonemi aż do bólu, aż do zapierania oddechu w piersi, aż do obezmyślenia wytężonemi, w oczekiwaniu, w poszukiwaniu namiętnem prawie do szału, upragnieniu jakiegoś odgłosu, przebłysku, czegoś, czegokolwiek, co powiedziałoby im, oznajmiło, wskazało: tam! tam! tam! idźcie, zlećcie pomiędzy zbrojnych, odważnych, bohaterskich z okrzykiem: „I my, i my!"
Okrzykiem tym, w miarę, jak czas upływał, piersi ich coraz więcej nabrzmiewały. Pot perlisty występował na czoła, oblewał policzki, u Janka coraz bledsze, u Olka coraz czerwieńsze i często tak wydęte, jak bywało, gdy na rozkaz matki ogień w samowarze rozdmuchiwał.
I nic, nic, nic. Żadnego odgłosu, ani błysku, ani koloru, któryby oznajmiał, ukazywał.
O południu Olek zajęczał.
— Siądźmy trochę...
I upadł na ziemię pod rozłożystem drzewem. Janek niechętnie stanął przy nim. Starszy i sprężystszy, mniej czuł zmęczenia. Ale wzamian uczuł, że jest głodnym.
— Olek, daj chleba!
Chłopak nagłym ruchem postawę leżącą na sie-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/258
Ta strona została skorygowana.
— 248 —