białokore, a w listowiu ich wilgi żółte skakały i gwizdały.
Uklękli nad strumieniem, pili wodę srebrzystą, perlistą, potem nią twarze i ręce omyli i dalej poszli.
Dość późna popołudniowa godzina znalazła ich siedzących na dywanie z traw, jak płatami śniegu, usypanych kępkami kwiecia poziomkowego. Gdybyż to były jagody! Ogromnie przedwczesnem tej wiosny wszystko było w naturze i kwiat ten był przedwczesnym, jagody też zdarzały się już tu i owdzie, ale w tem miejscu ich nie było, a im głód doskwierał. Wczoraj, we wzruszeniu niezmiernem, wieczerzy do ust wziąć nie mogli. Już przeszło dobę całą nie jedli. Jednak, niby umowie jakiejś posłuszni, o głodzie nie mówili ani słowa. Co do zniesienia przyszło, odważnie muszą znieść i, broń Boże, nie jęczeć, ani narzekać po babsku! Oprócz głodu, zmęczenie we wszystkich członkach czują, boć od północy wciąż idą i idą. Przez otwory niezupełnie całego obuwia nabrali pełno ciał obcych, igieł sosnowych, żwiru, które kłują i do krwi ranią spieczone stopy. Ale to wszystko nic. Te wszystkie rzeczy cielesne mężnie i w milczeniu zniosą. Zmartwienie ciężkie i troska gryząca ich w tej chwili, to błąkanie się po lesie już tak długie. Od wczesnego ranka aż dotąd błąkają się i — nic! Może od celu swego oddalają się coraz, zamiast do niego się przybliżać? Bieda! Co tu robić? Żeby choć człowieka jakiego zobaczyć, zapytać!
— Żeby to, tak jak dawniej bywało, pustelnicy
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/260
Ta strona została skorygowana.
— 250 —