Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/261

Ta strona została skorygowana.
—   251   —

po lasach mieszkali! — westchnął Olek i dalej snuł marzenia.
— Taki pustelnik przyjąłby nas w swojej lepiance, czy jaskini, nakarmiłby i drogę nam pokazał... A teraz co? Niema na świecie pustelników.
— Za to leśnicy są, tylko że żadnego spotkać jakoś nie możemy: dla tego pewno, że prawie wszyscy w partji.
— Szczęśliwi!
— Aha! Im nikt nie bronił. Owszem, wołali ich, ułatwiali.
I znowu: co tu robić? W którą stronę iść, w którą nie iść!
Na pociechę czy dla uspokojenia pistolety zza odzieży powyjmowali i długo oglądali je ze stron wszystkich.
— Śliczne zadecydował Olek.
— Co tam, że śliczne! Ważne to, że doskonale niosą...
— Uhu! jak to ja wtedy do tej wiewiórki trafiłem...
W lesie, daleko od Leszczynkowego dworku, po wielokroć już broni tej próbowali, pukając z niej i pukając, Olek raz wiewiórkę zabił. Naboi też wydali na to sporo, lecz mieli przy sobie zapas ich jeszcze znaczny.
— A scyzoryki?
W dziecinnych rękach niedawno wodą srebrzystą, perlistą omytych, ukazały się z pochew dobyte, szerokie, w połowie zakrzywione noże. Promień słońca w stalowej powierzchni ich złociście