Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/262

Ta strona została skorygowana.
—   252   —

zabłyszczał. Błysk ten jakby podrzucił ich w górę.
— Idźmy!
Poszli znowu, ale szli wolniej niż wprzódy. Tu i ówdzie, z za drzew przerzedzonych, widzieli tarczę słoneczną, już dużo ku zachodowi podsuniętą. Gdzieindziej kryła się ona przed nimi za gęstwinami nieprzeniknionemi, przez które na nich, na trawy, krzaki i w powietrze sypał się złoty deszczyk rozpylonych iskierek słonecznych. Wśród jednej właśnie z gęstwin takich, o słuch ich obijało się coś nadzwyczajnego, grzmot nie grzmot, turkot nie turkot, coś, co głucho potoczyło się lasem, w oddaleniu znacznem, niewyraźne, potężne, toczyło się czas jakiś — aż umilkło i po chwili niedługiej, po dwu minutach może, znowu się potoczyło.
Wśród przerastającego ich, albo do szyi im się gającego listowia krzaków, nad któremi z kolei listowie drzew rozpościerało pułap zaledwie przejrzysty, stali jak w ziemię wryci, słuchali, aż Olek krzyknął.
— Strz... strz... strzelają!
— Strzelają! potwierdził Janek i bez porozumienia się, bez słowa, nagle, jednomyślnie, z jednostajną szybkością, przez gęstwinę, w której odgłos grzmotu ich znalazł, w stronę odgłosu tego biedz zaczęli. Ramionami, które nabrały sprężystości i mocy, rozgarniali, rozrywali przed sobą uploty gałęziste, rozdzierali je swemi ciałami, przeskakiwali nogami, które zdawały się być w tej chwili ze stali i elastyki utworzone.
Daszki z czapek zsunęły się im prawie na oczy,