Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/263

Ta strona została skorygowana.
—   253   —

policzki, przez liść szorstki wciąż chlastane, okryły się czerwonemi plamami, szramami i z pod szram, z pod plam przeglądały bladością, wielką bladością szalonego zapamiętania w jednej myśli, w jednem dążeniu. Był to szał. Teraz, to już szał ich niósł, podrzucał, świecił im w nieprzytomnych prawie oczach, świstał i rzęził w oddechu tak głośnym i śpiesznym, iż zdawało się, że wnet, wnet szczupłe ich piersi rozerwie. Wszystko, co w naturze chłopięcej jest porywem do przedwczesnych, lecz wabiących czynów, wszystko, co jest w niej uporem, ambicją i wszystko, co we krwi i duszach chłopców tych było górnem miłowaniem i marzeniem, w tej chwili, w chwili bezprzytomnego biegu w stronę usłyszanych odgłosów bitwy, kipiało w nich, szalało...
Ale pod szałem, w ciałach ich niedorosłych, zgłodniałych, tułaczką wielogodzinną umęczonych, pracowało coś innego jeszcze; pracowało w nich i ogarniało je stopniowo, przezwyciężane, przemijające, powracające, aż nakoniec niepodobne do przezwyciężenia — mdlenie. Mdleć im poczęły ramiona i nogi, mdlał, rwał się dławił oddech, przed oczy nasuwała się mgła czerwono-centkowana.
— Nie mogę! — zajęczał Olek, bo kolana ugięły się pod nim i jak długi runął na ziemię, u stóp sosny wyniosłej, wyniosłej.
Janek nie rzekł nic i nie upadł, ale osiadł obok leżącego brata z oczyma zgasłemi, bardzo blady.
Teraz otaczały ich sosny wyniosłe, wyniosłe, bardzo rzadko rozstawione. Wspaniałą kolumnadą stały na podścielisku gładkiem, tak, jak najgładsza