Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/264

Ta strona została skorygowana.
—   254   —

posadzka gładkiem i od opadłego igliwia płowo lśniącem.
Płowo lśniła gładka posadzka lasu pod ukośnie kładącemi się na nią smugami słonecznego światła, a głowice kolumn, szeroko rozpostartemi koronami gałęzi zdawały się wpierać w błękitne niebo. Cisza tu panowała.
Po ciszy głębokiej, czystej, wonnej, wśród rzadko rozstawionych na płowo lśniącej posadzce kolumn złotawych, otaczały się niezbyt oddalone, dość nawet bliskie grzmoty... Grzmoty strzelania zbiorowego. A pomiędzy niemi, w przestankach krótkich, stuki strzałów pojedyńczych...
— Bitwa! — zaszeptał Janek.
— Bi... bi... bit...
Olkowi oddech marł w piersi, nie mógł wyrazu dokończyć.
— Blisko gdzieś!
— Blisko.
— Lećmy!
Porwali się z ziemi, znowu biedz zaczęli i, niedużą przestrzeń przebiegłszy znowu na ziemię upadli.
— Jeszcze trochę — zaszeptał Janek — jeszcze trochę odpocząć...
Powieki opadały mu na oczy, przed któremi błąkały się szmaty mgły mętnej, w czerwone kropki. Ale minuta cała nie upłynęła jeszcze, gdy przez tę mgłę ujrzał coś takiego, co mu członki wyprostowało i krew całą do serca rzuciło.
— Widzisz? Widzisz, Olek, widzisz? tam!