Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/266

Ta strona została skorygowana.
—   256   —

Konie kozackie stanęły zrazu jak wryte, a potem zwróciły się w stronę strzałów.
Nie widzieliby i nie byliby zapewne dostrzegli dwóch drobnych postaci przy ziemi szarzejących w oddaleniu. Teraz na koniach chyżych, kolumny złotawe wymijając, lecieli ku nim...
Zakotłowało się, zahuczało, zastukało u stóp sosny wyniosłej. Kulą w ramię ugodzony, Olek na iglicową pościel upadł. Janek stał śmiertelnie blady, ale wyprostowany i tylko powieki mrugały mu prędko, prędko nad oczyma, jakby oślepionemi krwistą czerwienią ubrań tych jeźdźców, którzy z koni zeskoczywszy otoczyli go kołem huczącem, ciasnem. W huczeniu mowy ich gniew wrzał, ale także i śmiech pobrzmiewał... Śmiech gruby, może nienawistny i może wzgardliwy, jednak nie dający w pełni wezbrać gniewowi. Jakiegoż to nieprzyjaciela tu napotkali Takiż to zasadzkę tu na nich uczynił! Rzemienie nahajek parę razy świsnęły w powietrzu i na szczupłe plecy nieprzyjaciela upadłszy, ku ziemi zwisły, pistolety utkwiły za czerwonemi pasami.
— Cha, cha, cha, cha!
Ale nie wszyscy śmieli się, niektóre z twarzy wąsatych i ciemnych były srogie i groźne. Dowódca zawołał:
— Brać ich! Na koń z nimi! Do naczalstwa!
Lecz w tejże chwili z piersi Janka wydarł się krzyk radości taki, z jakim istota ludzka, na zgubę swą oko w oko patrząc, wita ratunek, zbawienie. Ujrzał przeciskającą się przez mundury kozackie