siermięgę chłopską i zaświeciła mu wśród kozackich twarzy blada, bardzo blada, lecz nie wstrząśnięta, tak jak zawsze nieruchoma, niema twarz Teleżuka. Wężowym skrętem Janek wyśliznął się z rąk, które już porwać go miały i jednym skokiem znalazł się przy chłopie, ręce na szyję mu zarzucił, do piersi jego piersią przylgnął.
A on, w siwej siermiędze, zdjął z siwiejących włosów czapę baranią i, ramieniem pacholę ogarniając, nisko aż do samej ziemi pokłonił się temu z pośród żołnierzy, w którym domyślił się zwierzchnika.
— Oddajcie mi, panie, te detyny! To małe jeszcze... głupie!
O! gdyby to nie był chłop! Za wstawiennictwo takie dałby w okup wiele. Ale z chłopami oględnie, niemal miłośnie postępować przykazano. Od chłopskich pleców nahajce kozackiej — wara!
Więc tylko głos niecierpjliwy zapytał.
— Kto ty taki?
On z pokłonem znowu aż do ziemi niskim.
— Ja chłop.
A potem głosem powolnym mówił jeszcze.
— Ja nie miatieżnik, ja chłop. I oni nie miatieżniki, oni — dzieci.
— Twoje? — krzyknął dowódca.
Głową przecząco wstrząsnął.
— Nie moje... ale matkę mają...
Rękę do włosów podniósł; coś wypowiedzieć chciał, słowa wychodziły mu z trudnością. Jednak zaczął.
— Ona nie pani... z biedą żyje, na nich pracuje, haruje.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/267
Ta strona została skorygowana.
— 257 —