raz pani Teresa cała w ogniu, z gestami rozgniewanemi do córki mówiła, że w domu zostać musi, Teleżukowej w gospodarstwie i doglądaniu maleńkich pomagać, ją w wielu rzeczach, które inaczej zaniedbaniu ulegną, wyręczać. Ale niedługo mówiła, bo i na alabastrową twarz Inki wybiły się rumieńce gorączkowe, a głos ze słodkiego i przyciszonego stał się ostrym i donośnym, gdy mówić, a raczej wołać zaczęła, że nie zostanie tu za nic, za nic, że za bryczką matki, jak pies pobiegnie, ale w tej dziurze sama jedna z tymi chłopami nie zostanie.
— Ja nie wiem, czego mama odemnie chce. Ja nie wiem, za co mię mama nie lubi! Ja kucharką, ani niańką być nie mogę! Ja nie do tego stworzona! Mnie i tak życie to obrzydło! Jeżeli mama mnie z sobą nie weźmie, to chyba zwarjuję albo umrę...
Załamywała ręce, z miejsca na miejsce przebiegała, dziwne spojrzenie z roziskrzonych oczu na matkę wyrzucając. Mieszały się w tych spojrzeniach gniew, żal i coś nakształt niechęci, może do stopnia nienawiści, czy wstrętu posuniętej. Po raz pierwszy w sercu Inki uczucia te względem matki ozwały się tak wyraźnie. Zawsze, w najtajniejszej głębi myśli swoich uważała ją za kobietę trywjalną, grubym pospolitościom życia oddaną, wzniosłym marzeniom niedostępną. Ale teraz, z tem swojem przywiązaniem do tych bębnów, które tyle złego naczyniły, a obojętnością dla niej, z temi swemi rękoma grubemi, z tym swoim grubym głosem, z tą twarzą, jakby w pocie cierpienia skąpaną, budziła
Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/274
Ta strona została skorygowana.
— 264 —